- Kiedy Pan wspomina tamte czasy, to mysli Pan sobie czasem:
  ech, to byly czasy ... ?

- Nie. Ale kilka rzeczy mi po tych czasach zostalo w glowie
  na zawsze. Przede wszystkim, kiedy jezdze po Warszawie, to
  jezdze od lokalu do lokalu. Tu mieszkalem, tu sie spotykalem,
  stad uciekalem...

- To sa dla Pana punkty orientacyjne ?

- Wlasnie. Czasem nawet chce wstapic, ale bariera nie do pokonania
  sa dla mnie domofony. Przez te lata wszedzie poinstalowano
  domofony, a ja niestety nie pamietam zadnych numerow mieszkan.
  Wlasciwie to nigdy ich nie znalem, zgodnie z konspiracyjna
  zasada, ze lepiej znac jak najmniej adresow.

  No i wlasnie domofony oraz, oczywiscie, brak czasu powoduja,
  ze ludzie, ktorzy mnie ukrywali, czasem maja do mnie pretensje.
  - Nie wpadniesz, nie odwiedzisz - narzekaja, kiedy ich spotkam
  na ulicy. I maja racje. Tylko ze jest jeden problem.

- Jaki ?

- Przez te kilka lat "zaliczylem" trzysta mieszkan.

- Skad podziemie bralo mieszkania, w ktorych sie Pan ukrywal ?
  Przeciez dekret o stanie wojennym mowil nawet o karze smierci.
  Kim byli ludzie, ktorzy dawali Panu schronienie ?

- To paradoks, ale najwiecej chetnych do wspolpracy bylo na
  poczatku stanu wojennego, gdy szok byl najwiekszy. Potem
  - z kazda amnestia oglaszana przez wladze - bylo coraz gorzej.
  Kryzys nasilal sie w 1984 i 1985 roku. W 1986 bylo juz zle.

- Zatem: kto pomagal podziemiu ?

- Oczywiscie, przyjelismy zasade, ze nie korzystamy z goscinnosci
  nie tylko bliskiej, ale i bardzo dalekiej rodziny. Wiedzielismy,
  ze w ten sposob wlasnie rozpracowano po wojnie WiN. Unikalismy
  tez mieszkan nawet bardzo odleglych znajomych.

- Sprowadzaliscie sie do zupelnie obcych ludzi ?

- Tak. Czesto ci ludzie nie byli nawet w "Solidarnosci". Moj
  lacznik Mateusz - dzisiaj jest ksiedzem - wielki rezerwuar
  mieszkan zalatwil dzieki... ech, lza sie troche w oku zakrecila,
  dzieki Ani. Wspanialej osobie, ktora z racji charakteru nazywa-
  lismy Matka Boska. Ona chyba nawet o tym nie wiedziala.

  Ta dziewczyna dzialala w ruchu oazowym. I wlasnie przez ludzi
  z tego ruchu - zupelnie nie zwiazanych z "Solidarnoscia" -
  Ania wynajdywala nam mnostwo mieszkan.

- Czy ich wlasciciele wiedzieli, kto bedzie ich gosciem ?

- To byl dylemat: mowic im zawczasu, czy nie ? Bywalo rozmaicie.
  Niektorzy zreszta zyczyli sobie tego wyraznie.

- "Ponizej Bujaka nie bierzemy ?"

- Ha, ha! No, chyba nie o to chodzilo. Inni z kolei chcieli wiedziec
  jak najmniej, choc gdy sie juz u nich pojawialem, zazwyczaj mnie
  poznawali.

  Bywalo rozmaicie. Przyjmowano mnie dobrze, ale problemy zaczynaly
  sie pierwszego wieczora. Ja sobie spokojnie szedlem spac, a gos-
  podarze sie denerwowali. Nasluchiwali kazdego szmeru pod drzwiami.
  Zdarzaly sie osoby bardzo ciezko to przezywajace. Wladek Frasyniuk
  musial sie kiedys nawet wyprowadzac, bo nie mial juz sumienia
  zadreczac gospodarza, ktory przez trzy noce nie mogl zmruzyc oka
  i wypalal setki papierosow.

- Jaki byl Pana pierwszy lokal ?

- Przy Lazurowej. A to byl akurat moment, kiedy zginal sierzant
  Karos, zabity przypadkiem przez grupe mlodych ludzi, ktorzy
  chcieli konspirowac. I na osiedlu, gdzie mieszkalem, byla oblawa.
  Goscilo mnie sympatyczne, spokojne malzenstwo.

  To byl niedzielny poranek. Siedzielismy sobie w kuchni i jedlis-
  my sniadanie. Odwiedzil nas ich znajomy. A kiedy wyszedl, nawet
  nie zamknelismy drzwi na klucz, tak urocza byla atmosfera.

  Tymczasem osiedle bylo pelne zomowcow, tyle ze my ich nie widzie-
  lismy, bo nie wygladalismy przez okno. A na balkonie byla dla
  mnie przygotowana lina, po ktorej - w razie czego - mialem zje-
  chac na dol.

  I nagle dzwonek do drzwi. Oni pomysleli, ze wrocil ich znajomy.
  Ja poszedlem do swojego pokoju na papierosa. A to, oczywiscie,
  byli zomowcy. Ale tak skwapliwie ich wpuszczono, a mieszkanie
  tak wzbudzalo ich zaufanie - wszystkie drzwi pootwierane na
  osciez, ze nawet nie weszli do srodka. Nie przeszukali miesz-
  kania, choc - jak potem opowiadali nam sasiedzi - robili to
  prawie wszedzie.

- Uratowal was przypadek ...

- ...i niefrasobliwosc. Gdyby pani domu, otwierajac drzwi, zer-
  knela przez wizjer i zobaczyla zomowcow... zabarykadowalibysmy
  sie, a ja bym zjechal na dol po linie. I albo skrecil kark,
  albo wpadl w lapy milicji, ktorej na dole bylo pelno.

  Z ta oblawa wiaze sie jeszcze jedna zabawna historia. Na tym
  samym osiedlu ukrywal sie tez Wiktor Kulerski. On byl bardziej
  czujny: zauwazyl, ze cos sie dzieje i wyszedl z psem na spacer.
  Pies byl tak solidnych rozmiarow, ze zomowcy swiecie uwierzyli,
  ze po osiedlu kreci sie ich czlowiek.

  - Ty, juz sie zwijamy - powiedzieli mu nawet na zakonczenie akcji.

  Kulerski odpowiedzial, ze on sie jeszcze troche tu pokreci.

- A czy ktorys Pana gospodarz szczegolnie zapadl Panu w pamieci ?

- Pewna starsza, nieslychanie religijna pani. Bardzo czesto sie
  modlila. Byla to jedyna osoba, ktora na moj widok rozplakala sie
  ze wzruszenia.

  Wiaze sie z nia takze zabawna historyjka. W jej to wlasnie mie-
  szkaniu mialem udzielic wywiadu "Tygodnikowi Mazowsze". Pod umo-
  wiony adres przyszla Helena Luczywo. Otworzyla jej ta starsza
  pani, z mina tak zniecierpliwiona i gniewna, ze Helena doszla
  do wniosku, ze pomylila mieszkania. Upewnilo ja powitalne zdanie:
  - A pani kochana tu czego ? - wypowiedziane takim tonem, ze Helena
  przeprosila i sie wycofala.

- A to sa jednak na swiecie ludzie, przy ktorych Helena Luczywo
  traci pewnosc siebie...

- Tracila ja jeszcze dwa razy. Sprawdzala adres, wracala i natykala
  sie na moja gospodynie. Z tym samym rezultatem: wkurzona mina,
  gniewne spojrzenia, pytania: - Aaa.., to pani znowu ?!

  Za czwartym dopiero razem przemogla sie i wykrztusila haslo.
  I w tym dopiero momencie twarz starszej pani nagle sie rozjasnila,
  podala odzew i zaprosila Helene do srodka.

  Helena byla pod tak wielkim wrazeniem tej sytuacji, ze spytala:
  - Jak pani to robi? Drzwi sie otwieraja, widze pania i wiem, ze
  sie pomylilam.

  - Prosze pani - odpowiedziala moja wspaniala gospodyni - u mnie
  przez cala wojne byla tajna szkola. Musialam sie nauczyc takiej
  specjalnej reakcji. Inaczej z piec razy by nas zwineli.

  W jej mieszkaniu u jej rodzicow jeszcze przed pierwsza wojna za-
  trzymywali sie weterani powstania styczniowego, ktorzy zjezdzali
  do Warszawy na rocznicowe spotkania. Ona zapamietala konspiracje
  z pierwszej wojny, sama w niej dzialala podczas drugiej. Gdy
  mieszkalem u niej, przekonalem sie, ze jest cos w tych opiniach,
  ze Polacy maja konspiracje we krwi. Kolejne pokolenia w jakis
  sposob przesiakaja doswiadczeniami przodkow.

Ze Zbigniewem Bujakiem rozmawiali Igor Zalewski i Piotr Zaremba.
Fragment ich wywiadu zeskanowalam z tygodnika "Nowe Panstwo".


Katarzyna

Odpowiedź listem elektroniczym